Złośliwi powiedzą, że była to jedna z niewielu okazji, kiedy to Kobe udowodnił swoją wyższość nad Michaelem Jordanem. Jeszcze bardziej zgryźliwi powiedzą, że gdyby nie linia trzypunktowa w ogóle by do tego nie doszło.
W niedzielny wieczór 22. stycznia 2006 roku w hali Staples Center odbyło się spotkanie, w którym Los Angeles Lakers podejmowali Toronto Raptors. Dla Lakers był to pierwszy mecz przed własną publicznością po (przegranym) wyjazdowym back-2-back. Mecz przeciwko podopiecznym Sama Mitchella miał być spotkaniem „na pocieszenie” po ciężkich bojach na Dzikim Zachodzie. Dobrze jest wrócić do domu i zlać słabszego, prawda?
Dygresja: Raptors rozgrywali wtedy swój pierwszy sezon bez Vince’a Cartera, którego oddali do (jeszcze wtedy) New Jersey Nets w zamian za m.in. Alonzo Mourninga. Można powiedzieć, że to właśnie wtedy Chris Bosh rozpoczął kolejny rozdział w powieści „franchise players w historii organizacji z Toronto”. Koniec dygresji.
Tuż po pierwszym gwizdku sytuacja przestała wyglądać różowo. W pierwszej kwarcie Raptors rzucili Lakers 36 punktów (15/22 FG – 68.2 %) tracąc 29, w drugiej ćwiartce było podobnie (27-20 dla Raptors). Po pierwszej połowie zdziwieni kibice Lakers musieli zamówić podwójne zestawy piwo/hot dog, żeby w jakiś w miarę kulturalny sposób znieść wynik wyświetlany na tablicy wyników.
63 – 49 dla Raptors.
W pierwszej połowie Kobe zdobył 29 punktów. Reszta drużyny 17. Kobe trafił 10/18 z gry w tym 1/2 za trzy. Reszta drużyny 10/32, z czego 2/8 za 3.
Tuż po zakończeniu pierwszej połowy komentatorzy zachodzili w głowę, jak zareaguje Kobe na taką grę swojego kolektywu w „złocie i purpurze”. Na pewno spodziewali się przejęcia spotkania przez jedyną wówczas gwiazdę Phila Jacksona, ale na pewno nie byli w stanie wyobrazić sobie tego, co nastąpiło po rozpoczęciu drugiej połowy. Kobe faktycznie przejął mecz, przejął go w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ludzie już w połowie trzeciej kwarty tego spotkania wysyłali sobie wiadomości na temat tego, co dzieje się w Los Angeles. Należy nadmienić, że tego dnia odbywały się decydujące mecze w lidze NFL. Z TOP4 (Steelers, Broncos, Panthers i Seahawks) miały zostać wyłonione dwie ekipy, które 5 lutego 2006 roku zagrać miały w 40. Super Bowl. Nie trzeba już dodawać, co trzeba zrobić, by oderwać statystycznego Amerykanina od oglądania rozstrzygających spotkań w NFL.
Ci, którzy przełączyli pod koniec pierwszych dwunastu minut drugiej połowy, zobaczyli przy nazwisku Bryant 56 punktów. Natomiast paski informacyjne podczas transmisji telewizyjnej pokazywały statystki z samej trzeciej kwarty tego spotkania.
Kobe Bryant – 27 pts in 12 min (11/15 FG, 1/1 3P). Lakers won this quarter 42 – 22.
Jeszcze po 36 minutach nie było tak do końca pewne czy Kobe będzie miał szansę dalej nękać obronę Raptors. Phil Jackson pokazał już w tamtym sezonie, że potrafi wycofać go z boiska, kiedy to mecz zaczyna się wydawać rozstrzygnięty. Tak było podczas spotkania przeciwko Dallas Mavericks w grudniu 2005 roku. Kobe rzucił wtedy 62 punkty w trzech kwartach, natomiast ostatnią część przesiedział na ławce rezerwowych. Oczywiście wtedy pojawiła się dyskusja w mediach na zasadzie „Skoro czuł się na siłach, by przekręcić licznik, to czemu nie zostawić go na boisku?”
Tym razem Jackson nie popełnił (jak niektórzy mogą to nazywać) błędu i zostawił Bryanta na praktycznie całą czwartą kwartę. Na około pięć minut przed końcem tej Kobe celną trójką wchodzi do „klubu 70”, w którym są Elgin Baylor, David Thompson oraz David Robinson. Na 43 sekundy przed końcem po dwóch rzutach osobistych Kobe ma już 81 punktów (28 w 4. kwarcie). 39 sekund później Phil Jackson sadza go na ławce, a tym samym daje szansę publiczności na podziękowanie za ten historyczny wyczyn. Blisko 19 tysięcy osób skanduje jednym głosem „MVP! MVP!”. Bóg jeden wie, ile osób robi to przed telewizorami…
Statline KB8 z tego historycznego spotkania to 28/46 z gry (60,9%), z czego 7/13 za “trzy” (53.8%) oraz 18/20 (90%) z linii rzutów osobistych w niespełna 42 minuty spędzone na parkiecie. Ciekawostką jest rozmieszczenie wszystkich oddanych rzutów z gry. Otóż jak się okazuje, KB rzucał z każdej pozycji oprócz prawego narożnika im. Raya Allena.
Do setki Wilta Chamberlaina sprzed przeszło 50 lat zabrakło 19 punktów, ale i tak wynik ten dał Bryantowi miejsce numer jeden w kategorii najlepszych występów w nowożytnej historii NBA (po wprowadzeniu linii rzutów za trzy). Większość wyników 70+ zanotowana była w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia (większość i tak należy do Szczudła). Tylko dwa z nich pochodziły z późniejszego okresu – 73 punkty Davida Thompsona z 1978 roku i 71 punktów Davida Robinsona z 1994.
Czy któraś z obecnych gwiazd lub wschodzących gwiazd ligi jest w stanie, chociaż zbliżyć się do wyczynu Bryanta? Może Kevin Durant? LeBron James? Ktoś inny? A może dzisiejsza koszykówka nie ujrzy już takich indywidualnych popisów.
Powyższy tekst został opublikowany na łamach szostygracz.pl w 2013 roku. Dlatego zabrakło Devina Bookera i jego meczu vs Celtics w marcu 2017 roku.
Świat Koszykówki jest sponsorowany przez szwajcarską markę Tissot – oficjalnego chronometrażystę ligi NBA!