Kobe i jego 81 punktów!

(Photo by Noah Graham/NBAE via Getty Images)

Złośliwi powiedzą, że była to jedna z niewielu okazji, kiedy to Kobe udowodnił swoją wyższość nad Michaelem Jordanem. Jeszcze bardziej zgryźliwi powiedzą, że gdyby nie linia trzypunktowa w ogóle by do tego nie doszło.

W niedzielny wieczór 22. stycznia 2006 roku w hali Staples Center odbyło się spotkanie, w którym Los Angeles Lakers podejmowali Toronto Raptors. Dla Lakers był to pierwszy mecz przed własną publicznością po (przegranym) wyjazdowym back-2-back. Mecz przeciwko podopiecznym Sama Mitchella miał być spotkaniem „na pocieszenie” po ciężkich bojach na Dzikim Zachodzie. Dobrze jest wrócić do domu i zlać słabszego, prawda?

Dygresja: Raptors rozgrywali wtedy swój pierwszy sezon bez Vince’a Cartera, którego oddali do (jeszcze wtedy) New Jersey Nets w zamian za m.in. Alonzo Mourninga. Można powiedzieć, że to właśnie wtedy Chris Bosh rozpoczął kolejny rozdział w powieści „franchise players w historii organizacji z Toronto”. Koniec dygresji.

Tuż po pierwszym gwizdku sytuacja przestała wyglądać różowo. W pierwszej kwarcie Raptors rzucili Lakers 36 punktów (15/22 FG – 68.2 %) tracąc 29, w drugiej ćwiartce było podobnie (27-20 dla Raptors). Po pierwszej połowie zdziwieni kibice Lakers musieli zamówić podwójne zestawy piwo/hot dog, żeby w jakiś w miarę kulturalny sposób znieść wynik wyświetlany na tablicy wyników.

63 – 49 dla Raptors.

W pierwszej połowie Kobe zdobył 29 punktów. Reszta drużyny 17. Kobe trafił 10/18 z gry w tym 1/2 za trzy. Reszta drużyny 10/32, z czego 2/8 za 3.

Tuż po zakończeniu pierwszej połowy komentatorzy zachodzili w głowę, jak zareaguje Kobe na taką grę swojego kolektywu w „złocie i purpurze”. Na pewno spodziewali się przejęcia spotkania przez jedyną wówczas gwiazdę Phila Jacksona, ale na pewno nie byli w stanie wyobrazić sobie tego, co nastąpiło po rozpoczęciu drugiej połowy. Kobe faktycznie przejął mecz, przejął go w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ludzie już w połowie trzeciej kwarty tego spotkania wysyłali sobie wiadomości na temat tego, co dzieje się w Los Angeles. Należy nadmienić, że tego dnia odbywały się decydujące mecze w lidze NFL. Z TOP4 (Steelers, Broncos, Panthers i Seahawks) miały zostać wyłonione dwie ekipy, które 5 lutego 2006 roku zagrać miały w 40. Super Bowl. Nie trzeba już dodawać, co trzeba zrobić, by oderwać statystycznego Amerykanina od oglądania rozstrzygających spotkań w NFL.

Ci, którzy przełączyli pod koniec pierwszych dwunastu minut drugiej połowy, zobaczyli przy nazwisku Bryant 56 punktów. Natomiast paski informacyjne podczas transmisji telewizyjnej pokazywały statystki z samej trzeciej kwarty tego spotkania.

Kobe Bryant – 27 pts in 12 min (11/15 FG, 1/1 3P). Lakers won this quarter 42 – 22.

Jeszcze po 36 minutach nie było tak do końca pewne czy Kobe będzie miał szansę dalej nękać obronę Raptors. Phil Jackson pokazał już w tamtym sezonie, że potrafi wycofać go z boiska, kiedy to mecz zaczyna się wydawać rozstrzygnięty. Tak było podczas spotkania przeciwko Dallas Mavericks w grudniu 2005 roku. Kobe rzucił wtedy 62 punkty w trzech kwartach, natomiast ostatnią część przesiedział na ławce rezerwowych. Oczywiście wtedy pojawiła się dyskusja w mediach na zasadzie „Skoro czuł się na siłach, by przekręcić licznik, to czemu nie zostawić go na boisku?

Tym razem Jackson nie popełnił (jak niektórzy mogą to nazywać) błędu i zostawił Bryanta na praktycznie całą czwartą kwartę. Na około pięć minut przed końcem tej Kobe celną trójką wchodzi do „klubu 70”, w którym są Elgin Baylor, David Thompson oraz David Robinson. Na 43 sekundy przed końcem po dwóch rzutach osobistych Kobe ma już 81 punktów (28 w 4. kwarcie). 39 sekund później Phil Jackson sadza go na ławce, a tym samym daje szansę publiczności na podziękowanie za ten historyczny wyczyn. Blisko 19 tysięcy osób skanduje jednym głosem „MVP! MVP!”. Bóg jeden wie, ile osób robi to przed telewizorami…

Statline KB8 z tego historycznego spotkania to 28/46 z gry (60,9%), z czego 7/13 za trzy (53.8%) oraz 18/20 (90%) z linii rzutów osobistych w niespełna 42 minuty spędzone na parkiecie. Ciekawostką jest rozmieszczenie wszystkich oddanych rzutów z gry. Otóż jak się okazuje, KB rzucał z każdej pozycji oprócz prawego narożnika im. Raya Allena.

Do setki Wilta Chamberlaina sprzed przeszło 50 lat zabrakło 19 punktów, ale i tak wynik ten dał Bryantowi miejsce numer jeden w kategorii najlepszych występów w nowożytnej historii NBA (po wprowadzeniu linii rzutów za trzy). Większość wyników 70+ zanotowana była w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia (większość i tak należy do Szczudła). Tylko dwa z nich pochodziły z późniejszego okresu – 73 punkty Davida Thompsona z 1978 roku i 71 punktów Davida Robinsona z 1994.

Czy któraś z obecnych gwiazd lub wschodzących gwiazd ligi jest w stanie,  chociaż zbliżyć się do wyczynu Bryanta? Może Kevin Durant? LeBron James? Ktoś inny? A może dzisiejsza koszykówka nie ujrzy już takich indywidualnych popisów.

Powyższy tekst został opublikowany na łamach szostygracz.pl w 2013 roku. Dlatego zabrakło Devina Bookera i jego meczu vs Celtics w marcu 2017 roku.

Świat Koszykówki jest sponsorowany przez szwajcarską markę Tissot – oficjalnego chronometrażystę ligi NBA!

#ThisIsYourTime #OfficialTimekeeper

NBA is (prawie) back!

NBA wraca! Właściciele zespołów ligi dali władzom ligi zielone światło na realizację skomplikowanego i bezprecedensowego planu wznowienia rozgrywek 2019/20.

Pomysł władz NBA powoli staje się ciałem. Propozycja rozegrania reszty sezonu regularnego 2019/20 i Playoffs 2020 w Ośrodku Sportowo-Rekreacyjnym Walta Disneya (Walt Disney Resort) na Florydzie w 22-zespołowym składzie została przegłosowana na tak.  Z całej trzydziestki tylko władze Portland Trail Blazers były na nie. Blazers optowali za 20-zespołową wersją, która poprzez podział na grupy miała doprowadzić bezpośrednio do drugiej rundy playoffs.

Format rozgrywek jest nieco skomplikowany, ale w wielkim skrócie ma wyglądać następująco. Walt Disney Resort ma gościć 22. ekipy (13 z Zachodu i 9 ze Wschodu NBA). Każda z ekip ma rozegrać 8. spotkań, które mają służyć za końcówkę RS 2019/20. Ten symboliczny RS ma trwać 16 dni, codziennie ma być rozgrywane 5-6 spotkań. Każdy zespół ma rozegrać jedno back-2-back.

Jeśli tabela końcowa ułoży się tak, że pomiędzy zespołami z 8. i 9. miejsca w tabeli obu konferencji będzie równa lub mniejsza 4 GB (Games Behind, czyli różnica w rozegranych spotkaniach) odbędzie się dodatkowy turniej play-in, który w dwóch spotkaniach ma rozstrzygnąć, kto awansuje z ostatniego miejsca. Jedno zwycięstwo ósemki lub dwa zwycięstwa dziewiątki i rozpoczynają się gry posezonowe. Dlatego też do momentu wyklarowania się sytuacji w tabeli data startu PO 2020 jest nieznana.

O ile na Wschodzie sytuacja byłaby jasna, bo na 9. pozycji jest jedna drużyna — Washington Wizards. Natomiast na Zachodzie musiałby być konieczny tie-breaker zakończony rzutem monetą, bo Blazers, Pelicans i Kings mają -3,5 GB w stosunku do Memphis Grizzlies. Dodatkowo Spurs mają –4GB do Grizzlies.

Daty:
– rozpoczęcie obozów przygotowawczych – 30.06.2020

– pojawienie się wszystkich zespołów w Orlando – 07.07.2020

– pierwsze treningi na OSiR Walta Disneya w Orlando – 9-11.07.2020

– wznowienie rozgrywek 2019/20 – 31.07.2020

– loteria Draftu 2020- 25.08.2020

– ostatni mecz sezonu 2019/20 (Game 7 Finałów) – 12.10.2020

– Draft 2020 – 15.10.2020

– start rynku FA – 18.10.2020

Loteria Draftu odbędzie się klasycznie w gronie najgorszej czternastki sezonu regularnego. Osiem ekip z tej czternastki nie zagra w Orlando, sześć będzie walczyć o PO.

Przy okazji na jaw wyszły również ustalenia dotyczące startu sezonu 2020/21. 10.11.2020 (start obozów przygotowawczych) i 1.12.2020 (start sezonu 2020/21). Były oznaczone dopiskiem ruchome, jednak szefowa NBPA Michele Roberts miała nie kryć swojego zaskoczenia, słysząc o tak daleko idącej antycypacji w wykonaniu właścicieli zespołów NBA. Należy się spodziewać, że dojdzie do zmian dotyczących sezonu 2020/21.

W piątek NBPA zaakceptował propozycję NBA, dokładając swoje trzy grosze np. w kwestii pojawienia się rodzin zawodników w Orlando i badań na obecność COVID-19.

Jak to się skończy? Nie ma się co czarować. To może być najgorszy sezon, jaki widzieliśmy w ostatnich kilkunastu latach. Na razie nie zwrócimy na to uwagi, bo wszyscy z utęsknieniem czekają na rozstrzygnięcie mistrzostwa. Po jakimś czasie jednak może do nas dotrzeć, że to był dobry pomysł, ale głównie dla umów telewizyjnych i innych spraw związanych z finansami ligi. W końcu, jeśli liga gra, to zarabia. Kontrakty telewizyjne to tlen dla tak wielkiego „organizmu”.

Jednak pozostaję optymistą. Kto wie, czy podobnie jak w przypadku Meczu Gwiazd 2020 NBA przypadkiem nie wpadnie na „złoty środek”. Zwłaszcza w tak mocno dyskutowanej sprawie, jak konieczność zmian w ilości rozgrywanych spotkań w sezonie czy też kształcie gier posezonowych. Wszystko tak naprawdę zależy od sytuacji związanej z COVID-19 na Florydzie.

 

Świat Koszykówki jest sponsorowany przez szwajcarską markę Tissot – oficjalnego chronometrażystę ligi NBA!

#ThisIsYourTime #OfficialTimekeeeper

Jak bracia Silna „doili” NBA?

Ozzie Silma | fot. Damian Dovarganes/Associated Press

Podczas Podcastu Specjalnego Live #146 wspominałem i jednym z największych legalnych „przekrętów”, jaki miał miejsce w NBA. Być może był to największy prawny babol, jaki spotkał zawodowy sport w Stanach Zjednoczonych. A może nawet jedna z największych pomyłek w zawodowym sporcie.

Poniższy tekst został opublikowany w kwietniu 2010 roku w szóstym numerze MVP Magazyn. Cztery lata później (oficjalna data podpisania porozumienia to kwiecień 2014) NBA wykaraskała się z opałów, dochodząc do porozumienia z braćmi Silna. 0

„Silna” sztuczka, czyli jak kiedyś podpisywało się umowy!

Don Schupak (po środku),po prawej Daniel Silna | fot. Arthur Hundhausen

W 1976 roku zakończyła się egzystencja American Basketball Association. ABA była tą szaloną, aczkolwiek nie tak bardzo popularną organizacją, jak NBA. To właśnie tam powstał konkurs wsadów (1976), to właśnie tam pojawiła się linia rzutów za trzy punkty (1968). Brakowało jednej, ale bardzo ważnej, teraz wręcz nieodzownej rzeczy – mediów. Liga NBA była wtedy „na kontrakcie” z ogólnokrajową telewizją. Julius Erving, George Gervin, Moses Malone mogli dalej robić cuda tą czerwono-biało-niebieską piłką, a ich talent dalej byłby zauważalny w skali mikro. Nie wspominając już o kwestiach finansowych różniących ABA i NBA.

Latem 1976 roku doszło do połączenia, a dokładniej mówiąc, wchłonięcia sześciozespołowej ligi ABA przez NBA. Szansę zaistnienia na „głębszych wodach” dostali Indiana Pacers, New York Nets, San Antonio Spurs, Denver Nuggets, Kentucky Colonels oraz Spirts of St. Louis. Władze czterech pierwszych zespołów przyjęły warunki. Ekipy z Kentucky I St.Louis nie miały zamiaru przyłączać się do NBA, jednak starały się zyskać coś na tym całym interesie.

John Y. Brown Jr. , właściciel Colonels oraz Ozzie i Daniel Silna’s, właściciele Spirts of St. Louis, wiedzieli, że ich organizacje nie przetrwają tej fuzji. Mało tego, że nie przetrwają. Na tamtą chwilę oba zespoły były w sporych tarapatach finansowych. Jednak, żeby umowa mogła wejść w życie, cała szóstka musiała wyrazić oficjalną zgodę. Władze NBA zdecydowały przekazać całą inicjatywę w ręce włodarzy ABA, którzy mieli wynegocjować jak najkorzystniejsze warunki. W rezultacie Brown otrzymał 3.3 miliona dolarów w zamian za pozbycie się Kentucky Colonels. Bracia Silna wynegocjowali 2.2 miliona dolarów z kieszeni Pacers, Nets, Nuggets oraz Spurs plus 1/7 rocznych dochodów z praw telewizyjnych ze spotkań tejże czwórki.

Na samym początku były to kwoty rzędu 300 tysięcy dolarów. Biorąc pod uwagę, że Moses Malone (oryginalnie zawodnik Spirits) został sprzedany do Portland Trail Blazers za taką właśnie sumę, można powiedzieć, że na tamte czasy była to „przyzwoita” kwota. Jednak po kilkunastu latach zyski z praw do transmisji spotkań wzrosły diametralnie. W sumie bracia Silna zgarnęli około 168 milionów dolarów od dnia połączenia lig ABA i NBA. Z czego dzięki poprzedniej umowie (1999-2002) zarabiali ok. 12 milionów dolarów rocznie. Od 2007 roku suma ta zmalała do ok. 15 milionów dolarów, ale umowa trwa osiem lat. Jak oszacowano do sezonu 2015/2016 bracia S. mają zarobić w sumie ok. 320 milionów dolarów na tej sprytnie spisanej umowie.

Podczas burzliwych negocjacji w sprawie wykupienia drużyny Spirits of St.Louis padały różne sumy. Silna chcieli osiem milionów, kluby oferowały pięć. Istny pat. Z pomocą przyszedł Donald Schupak, prawnik reprezentujący Silna „brothers”, który to wpadł na pomysł zaproponowania umowy dotyczącej praw do transmisji telewizyjnych. W umowie tej Schupak umieścił zapis, który mówił, iż powyższa umowa będzie ważna tak długo, jak istnieć będzie liga NBA. Kto przy zdrowych zmysłach podpisałby coś takiego ?

Teraz nikt, ale wtedy może nie widziano w ogólnokrajowych transmisjach takiego potencjału finansowego, jak ma miejsce to teraz. Schupak ma z tego wszystkiego 10% z sumy rocznego „myta” odsyłanego, co roku przez ligę NBA, na konta Daniela i Ozziego Silna. Jak wspomina Donnie Walsh (ex-GM Pacers), robiono kilka podejść do złamania tej dziwnej umowy, jednak wszystko na nic. Każdy nowy prawnik rozkładał ręce, kończąc szukania „kruczków” prawnych po przeczytaniu zapisu.

Nie podejrzewaliśmy, że to wszystko tak pójdzie do przodu. Spodziewaliśmy się zysków, ale nie aż takich jak obecnie”, wspomina Dan Silna. „Pozbywając się Spirits of St.Louis i wyprzedając graczy oczywiście, że było mi przykro. Wiele razy myślałem, czy nie popełniłem błędnej. Jednak te czeki wynagradzają mi wszystkie te smutki i rozterki”, z uśmiechem na twarzy przyznaje Silna.

Tekst ukazał się w ramach działu „Archiwum X” na łamach MVP Magazyn (numer 6, kwiecień 2010)

 

Świat Koszykówki jest sponsorowany przez szwajcarską markę Tissot – oficjalnego chronometrażystę ligi NBA!

#ThisIsYourTime #OfficialTimekeeeper

Mr. Superstat – Harvey Pollack

Kilka kliknięć i wiemy wszystko – tak wygląda obecny świat statystyk w NBA. Kilka sekund dłużej zajmuje dowiedzenie się, skąd, kiedy i w jaki sposób dany gracz zebrał piłkę czy też oddał niecelny rzut. Wyłuskanie zaawansowanych statystyk zajmuje maksymalnie minutę. Jednak kilkadziesiąt lat temu nie było to takie proste, a przede wszystkim nie tak popularne jak dziś. W znacznej mierze to zasługa bohatera drugiego wydania Świata koszykówki – Harveya Pollacka.

W pionierskich czasach NBA nikt specjalnie nie przywiązywał wagi do liczb i matematyki. Oczywiście kluby miały swoich ludzi, którzy zajmowali się statystykami, lecz były one traktowane po macoszemu. Wszystko do momentu, gdy powracający z frontu absolwent Temple University dostał szansę pracy w jednym z klubów ligi BAA.

Harvey Pollack od wczesnych lat interesował się koszykówką. Nie należał do ludzi obdarzonych szczególnym talentem do tego sportu, jednak robił, co mógł, żeby robić to, co kocha. Jak się później okazało występy w reprezentacji szkoły średniej Simon Gratz były największym osiągnięciem w jego karierze zawodnika. Po zdaniu matury Pollack postanowił kontynuować swoją edukację na Temple University. To właśnie na tej uczelni odkrył, że koszykówka skrywa wiele tajemnic i niekoniecznie trzeba być utalentowanym graczem, żeby je odkryć. Już na pierwszym roku Harvey postanowił powalczyć o angaż na stanowisko menadżera uczelnianej drużyny. Pracę tę otrzymał i jego głównym zajęciem podczas spotkań było czuwanie nad prawidłowym liczeniem wyniku meczu.

„To było proste, ale chciałem zrobić coś więcej i spytałem trenera, czy mogę liczyć nie tylko podstawowe statystyki. Zgodził się i zacząłem notować liczbę rzutów z gry, procent celnych rzutów z gry i rzutów osobistych, zbiórki, asysty, bloki itd. Teraz myślę, że właśnie ten moment zaważył nad tym, co chcę robić w życiu” – wspominał w 2002 roku Pollack.

Dzięki pracy Harveya Pollacka TU byli jedyną drużyną z tzw. Big 5 w NCAA, która zajmowała się zbieraniem i analizowaniem tego typu danych. Kierunek studiów Pollacka, czyli statystyka, znacznie ułatwiał pogodzenie nauki z pracą dla drużyny. Jednak po ukończeniu studiów kariera Pollacka musiała poczekać. Służba wojskowa podczas II wojny światowej zabrała mu niemal dwa lata, jednak prawie tydzień po wyjściu do cywila udało mu się dostać pracę w gazecie „Philadelphia Bulletin” na stanowisku dziennikarza sportowego. To dzięki tej pracy i kilku dorywczym zajęciom Pollack mógł rozpocząć studia magisterskie na Temple University, by z czasem dostać pracę statystyka w Big 5.

Podczas jednego z klasyków Big 5 odbywających się w Convetion Hall Pollack wpadł w oko Eddiemu Gottliebowi. Gottlieb był trenerem i głównym menadżerem Philadelphia Warriors w raczkującej lidze BAA. Pionier z zakresu budowy organizacji sportowej szukał innego pioniera na stanowisko statystyka i szefa kontaktu z mediami.

Gottlieb był znanym promotorem koszykówki w Philadelphii. Od 1917 roku jego South Philadelphia Hebrew Association było bardzo liczącą się organizacją na koszykarskiej mapie wschodniego wybrzeża USA. Po dwóch sezonach w American Basketball League Gottlieb wiedział, że Philadelphia ma olbrzymią szansę, by zaistnieć w koszykarskim świecie. Powstająca latem 1946 roku liga Basketball Association of America zapowiadała się lepiej niż ABL w swoich początkach. BAA miało być też lepszą alternatywą dla istniejącej już blisko dekadę National Basketball League.

Jednak aby ten projekt trwał jak najdłużej, Gottlieb potrzebował nie tylko dobrego składu, ale też solidnego zaplecza. Jedno z ogniw mających stworzyć potęgę stanowił Harvey Pollack. Początki nie były łatwe, bo koszykówka nie była jeszcze tak popularna jak teraz, ale nowy pracownik działu mediów Warriors nic sobie z tego nie robił i cały czas wchodził na wyższy poziom. Przez pierwsze dwa sezony Pollack dopracowywał do perfekcji protokoły meczowe i wrzucał coraz to nowe elementy do przed- i pomeczowych prezentacji. Wyglądało to trochę jak rzucanie pereł przed wieprze, bo nie aż tak popularna BAA dalej prowadziła nierówny bój z hokejem na lodzie chociażby w sferze wynajmu odpowiednich obiektów. To wyraźnie odbijało się na zainteresowaniu kibiców. Mimo wszystkich trudności Warriors zdobyli mistrzostwo w sezonie inauguracyjnym, w drugim przegrali w finałach.

W 1949 roku Pollack stanął przed nowym wyzwaniem. BAA i NBL połączyły się w National Basketball Association. Nowa organizacja miała przejąć historię BAA, dlatego też za datę rozegrania pierwszego meczu NBA bierze się pierwsze spotkanie ligi BAA, czyli Huskies vs Knicks. To była dla Pollacka doskonała okazja do rozwinięcia skrzydeł, co z czasem zaowocowało awansem na szefa działu mediów. Dzięki niemu sztab statystyków urósł do kilkunastu osób.

Blisko dekadę później w Warriors pojawił się Wilt Chamberlain i Pollack czuł się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Występy Wilta pozwoliły usprawnić niektóre kategorie statystyczne lub wprowadzić nowe, a przede wszystkim oglądać jednego z najlepszych koszykarzy w historii. Pollack był odpowiedzialny m.in. za tworzenie tzw. play-by-play w legendarnym występie „Szczudła”. To właśnie Pollack jest pomysłodawcą fotografii, na której Wilt trzyma kartkę papieru z napisem „100”.

Gottlieb sprzedał Warriors w 1962 roku, a drużyna przeniosła się do San Francisco (w 1971 roku zespół zmienił nazwę na Golden State Warriors i przeprowadził się do Oakland). Pollack dostał propozycję, by pójść za drużyną, jednak postanowił pozostać w Filadelfii. Rok później dwóch szkolnych kolegów z Południowej Filadelfii, Irv Koslof i Ike Richman, postanowiło wykorzystać nadarzającą się okazję i kupiło Syracuse Nationals, by natychmiast przenieść ten klub do Filadelfii. Tak powstało Philadelphia 76ers.

Pollack bardzo szybko wszedł w struktury klubu i organizował stale powiększający się sztab trenerski. Jego praca została oficjalnie doceniona dopiero na początku lat 70., kiedy to NBA postanowiła wprowadzić do swoich statystyk zbiórkę w obronie i ataku, przechwyt i blok. Nikt nigdy tego dokładnie nie dokumentował, jednak jak twierdzi wielu, to zasługa pracy Harveya. Pollack liczył w swoich statystykach wszystkie te kategorie od dawna. Dla przykładu – podział zbiórek na ofensywne i defensywne zrobił już w latach 40.

W kolejnych latach Pollack dalej dzielił pracę mediowca i naczelnego statystyka Sixers. Jego Harvey Pollack’s NBA Statistical Yearbook, który miał być klubowym eksperymentem, stał się standardem wśród tego typu opracowań. Początkowo praca miała 24 strony obejmujące główne dane historyczne drużyny oraz wszystko na temat obecnego składu. Po kilku latach pojawiły się dane dotyczące zespołów z NBA i trudno było zamknąć cały materiał w jednym pokaźnym tomisku.

W 1987 roku Harvey dostał posadę szefa departamentu statystycznego 76ers i poświęcił się bez reszty koszykarskiej matematyce. Do zespołu statystyków dołączył oczywiście jego syn Ron, który już od lat pracował z ojcem, oraz wnuk Brian. W tym samym czasie Pollack wraz z częścią swojej załogi z 76ers zaczął zajmować się obsługą statystyczną drużyn futbolowych i koszykarskich na kilku uczelniach w USA, również na swojej Alma Mater – Temple University. Pollack pracował również dla Baltimore Colts (NFL).

Pomimo zaawansowanego wieku Pollack był aktywny praktycznie do dnia swojej śmierci. Ostatniego dnia 2014 roku uległ wypadkowi samochodowemu. Obrażenia były na tyle poważne, że po wielu operacjach jego stan był wciąż krytyczny. 23 czerwca 2015 roku władze Sixers powiadomiły opinię publiczną o śmierci Pollacka.

Pollack stworzył podwaliny tego, co dziś nazywamy zaawansowanymi statystykami. Ten zbiór liczb ubranych w przeróżne algorytmy to nie tylko matematyczna błyskotka służąca do udowodnienia, kto jest lepszy lub gorszy w danym aspekcie gry, lecz także bardzo skuteczny sposób na ocenę zawodnika i znalezienie jego mocnych i słabych stron. Pollack interesował się również innymi dyscyplinami, np. z hokeja zapożyczył współczynnik +/- dla graczy przebywających na parkiecie. Ze względu na Larry’ego Browna wprowadził +/- dla wszystkich zawodników.

To dzięki jego wizji świat matematycznej analizy tego sportu zmienił się nie do poznania. Polak przez prawie 70 lat sprawował funkcję kronikarza NBA, biorąc aktywny udział w usprawnianiu matematycznej strony koszykówki. A co najważniejsze, był świadkiem narodzin najlepszej ligi świata.

Nie ma chyba lepszego podsumowania kariery Harveya Pollacka niż wypowiedź Scotta O’Neila (CEO 76ers) w dniu, w którym dowiedział się o jego śmierci: „On nigdy nie był zawodnikiem, ale jest w gronie osób, które zmieniły NBA, jak również postrzeganie koszykówki. On dosłownie odkrył ten sport na nowo!”.

Tekst ukazał się w magazynie Magic Basketball . Publikacja za zgodą redakcji.

Vince Boryla – Pierwszy czy nie?

Podczas wyprawy do Paryża udało mi się porozmawiać z kilkoma ciekawymi postaciami bezpośrednio związanymi z NBA. Wśród nich był Kiki VanDeWeghe (wiceprezydent ds. operacji koszykarskich w NBA a.k.a. człowiek od kar w NBA), które udało mi się zaczepić w korytarzu wiodącym na parkiet hali AccorHotels Arena. Dosłownie kilka minut przed pierwszym gwizdkiem Bucks – Hornets ucięliśmy sobie małą pogawędkę.

Tematem przewodnim rozmowy były oczywiście sprawy teraźniejsze, tj. jak to jest wlepiać kary graczom NBA, z którymi nie do końca Kiki prywatnie się zgadza. Jak powiedział z uśmiechem na ustach, taryfikator ustala ten facet w okularach”. Kiki tylko wprowadza go w życie.

Zagaiłem również na temat GM Nuggets polskiego pochodzenia Vince’a Boryla, który wytransferował Kiki’ego VanDeWeghe do Portland Trail Blazers. Spytałem, jak wspomina on tamto wydarzenie, które wtedy wydawało się karkołomnym błędem. W odpowiedzi usłyszałem:

Bolało, ale patrząc na to z perspektywy czasu, był to świetny ruch. Dla Nuggets to dalej wspominana postać”

VanDeWeghe spytał mnie, jak wygląda pamięć o VB w Polsce. Odpowiedziałem, że jest. Nie chciałem już wspominać, że jestem autorem prawdopodobnie pierwszego materiału o VB. Zero chwalenia się, ale to wielka szkoda, że postać, być może pierwszego Polaka w NBA w dodatku grającego w pierwszym meczu gwiazd jest nie tyle, co zapomniana, co nieznana. Dlatego zapraszam do lektury!

Vince Boryla – drugi Polak w NBA?

źródło: Denver Post

Latem 2013 roku najgorętszym newsem w Polsce związanym z NBA była informacja o zatrudnieniu Rafała Jucia na stanowisku międzynarodowego skauta Denver Nuggets. Rafał został najmłodszym skautem w historii NBA i do dziś pracuje dla drużyny. Nie jest jednak pierwszą osobą z polskim rodowodem związaną z Samorodkami z Kolorado.

Wincent Józef Boryla urodził się 11 marca 1927 roku w East Chicago w stanie Indiana. Od najmłodszych lat przejawiał wiele sportowych zainteresowań, jednak koszykówka była jego ulubioną dyscypliną. Członkowie rodziny nawet żartowali, że to efekt doskonałego połączenia genów rodziców. Vincent Stanley Boryla zajmował się murarstwem i delikatnie mówiąc, był słusznej postury – dysponował siłą fizyczną wyrobioną przez lata pracy w zawodzie. Matka chwytała się każdego zajęcia, które wspomogłoby domowy budżet. Taka mieszanka genów zapowiadała świetnego sportowca.
Ta przepowiednia zaczęła się realizować już w Washington High School, w której Boryla grał znaczącą rolę. Jego występy dla lokalnych Senators zagwarantowały mu spore zainteresowanie ze strony szkół wyższych. Wybrał Notre Dame, w której jako debiutant został rekordzistą w kategorii zdobytych punktów w historii programu. Jego występy przerwała służba wojskowa, jednak to właśnie tam zakochał się w Kolorado.

W latach 1946–48 Boryla służył w siłach powietrznych USA i stacjonował w bazie Lowry Field w Denver. Podczas swojego pobytu w wojsku został członkiem Denver Nuggets, którzy występowali w Amateur Athletic Union jako 100-procentowi amatorzy (zawodnicy pracowali dla firm sponsorujących drużyny lub pracowali na etat, grając w wolnym czasie). Nuggets z Borylą, Ace’em Gruenigiem i grającym trenerem Jackiem McCrackenem szybko stali się diamentem amatorskiego sportu. Jak twierdzą lokalni historycy, to właśnie ci niezawodowi Nuggets z lat 1946–50 powinni być traktowani jako protoplaści dzisiejszego klubu.

Po zakończeniu służby wojskowej rodzice starali się wywrzeć na synu presję, by powrócił do rodzinnego stanu. Wspomagała ich w tym uczelnia Notre Dame, która wysyłała listy przypominające o powrocie na studia. Boryla nie chciał sprawiać nikomu przykrości, a na pewno nie rodzicom, ale Kolorado stanowiło dla niego błyszczący samorodek koszykówki. Dla Vince’a wybranie go do kadry USA na igrzyska olimpijskie w Londynie było zatem niczym zbawienie – pozwoliło uciec od presji i bardziej zastanowić się nad swoją przyszłością. USA wygrały turniej koszykówki bez najmniejszych problemów, z Londynu przywiozły złoty medal.

Kilka tygodni później Vince zdecydował, że pozostanie w Kolorado, i zapisał się na University of Denver, w którym pokazał znaczny progres w porównaniu z jego i tak niezłymi występami w Notre Dame. Notujący prawie 19 punktów na mecz „Vinnie” został wybrany do najlepszej piątki graczy uniwersyteckich w 1949 roku. Jego rzut z dystansu był bardzo dobry, a leworęczny hak – nie do zatrzymania. Boryla już w szkole średniej zauważył, że więksi obrońcy i gracze dysponujący większym zasięgiem ramion mają potężny problem, by zablokować taki rzut. Wówczas zawodnik o wzroście 196 centymetrów, który opanował takie zagranie, był jak Stephen Curry w gazie rzucający 15 celnych trójek z 10. metra. Gracze pokroju George’a Mikana byli rzadkością i z marszu dominowali przeciwników.

Tuż po zakończeniu studiów Boryla starał się o angaż w ABA, jednak nie został wskazany w drafcie. Wszyscy jego koledzy z NCAA zostali wybrani, a na liście 75 zawodników nigdzie nie widniało jego nazwisko. Dopiero kilka dni po zakończeniu draftu Boryla dostał kontrakt w New York Knicks.

(Tutaj warto wspomnieć o innym polskim akcencie. Nasz pierwszy Polak w NBA, czyli Lee Knorek, oficjalnie zakończył swoją grę w barwach Knicks 8 grudnia 1949 roku, kiedy to klub sprzedał go do Baltimore. Knorek rozegrał w Bullets mecz i został podejrzany o symulowanie kontuzji. Postać Vince’a Boryli doskonale pasuje jako kontynuacja polskiej karty historii w annałach NBA).

Boryla był jednym z pięciu debiutantów występujących w barwach NYK. Szybko wkomponował się w plan ofensywny trenera Joe Lapchika. Teraz powiedzielibyśmy, że ówczesne Knicks to plusowa drużyna, która ma dobry balans ataku z obroną. Plan Lapchika zmusił Borylę do zmiany pozycji, co wzbudziło wiele obaw. To w polu trzech sekund Boryla czuł się najlepiej, to tam zaskakiwał przeciwnika swoim kąśliwym hakiem z lewej ręki.

Jednak ta zmiana wyszła naszemu rodakowi na dobre. Boryla stał się ważnym trybem w maszynie trenera Lapchika. Dzięki swojej sile fizycznej i nieustępliwości w walce na zbiórce zyskał przezwisko „Moose”. VB rozegrał w sumie pięć sezonów w Knicks – zagrał w pierwszym meczu gwiazd NBA (1951) oraz wystąpił w dwóch finałach NBA (1951, 1953). Jego kariera dobiegła końca w 1954 roku za sprawą kontuzji lewego nadgarstka.

źródło: NBA History @ Twitter

Rok później Boryla chciał spróbować swoich sił jako trener i został głównym szkoleniowcem Knicks. Niestety w ciągu trzech sezonów pracy drużyna nie awansowała do play-offów. Po 165 spotkaniach Boryla zrezygnował z funkcji trenera.

„Czułem, że jako generalny menadżer mogłem spełnić się bardziej niż jako trener. Może to przez mój wiek, bo miałem wtedy dopiero 29 lat. Jeszcze jako zawodnik Knicks przewidywałem, że to jest rzecz, w której będę czuł się najlepiej. To trochę jak z moim hakiem, nad którym pracowałem latami. Wiedziałem, że będzie to mój największy atut, jeśli doprowadzę go do perfekcji. To samo dotyczyło wizji budowania organizacji” – wspominał Boryla w wywiadzie dla „Denver Post” w 2012 roku.
Pierwszą miejscem pracy Boryli była (oczywiście) organizacja New York Knicks. Ten krótki epizod pozostawił wątpliwości co do umiejętności VB. To spowodowało, że wycofał się z zawodowej koszykówki. Swoje marzenia o budowaniu idealnej organizacji przeniósł na biznes i po ucieczce z Nowego Jorku do Kolorado stał się prominentnym biznesmenem wspierającym na odległość koszykówkę w Denver.

Jednak ciągnie wilka do lasu. W maju 1984 roku Vince Boryla otrzymał posadę generalnego menadżera Denver Nuggets. Część opinii publicznej spodziewała się podobnego rozwoju spraw jak ponad 20 lat wcześniej, ale sukces w biznesie prowokował pytanie: „A co, jeśli ten facet się czegoś nauczył?”.

Nie tylko nauczył się, ale również przestał być ostrożny i zachowawczy. Ta szkoła ryzyka na pewno wzięła się z biznesu. Jego pierwszą decyzją po objęciu funkcji był głośny transfer z Blazers, który początkowo podawał w wątpliwość rozsądek nowego menadżera Nuggets. Gwiazda Samorodków, Kiki Vandeweghe, została oddana za Wayne’a Coopera, Fata Levera, Calvina Natta i dwa wybory w draftach 1984 i 1985.

Vandeweghe (obecnie wiceprezydent do spraw koszykarskich NBA) był wtedy po czterech sezonach w lidze i po raz drugi z rzędu został wybrany do Meczu Gwiazd. Rozgrywał swój najlepszy sezon w karierze, więc grupa nowo przybyłych graczy miała nigdy nie dać drużynie tyle, ile dawał Kiki. Stało się inaczej. Kiki grał dobrze, jednak nie był to ten poziom. Po trzech sezonach Blazers oddali go do Knicks.

źródło: New York Times

Cooper, Lever i Natt stali się najważniejszymi czynnikami w tzw. drugiej złotej erze Nuggets. W pierwszym sezonie po głośnej wymianie wygrali 52 mecze i przeszli przez play-offy jak burza. Ich sny o finale NBA przekreślili Los Angeles Lakers.

Boryla za swój wręcz kaskaderski wyczyn w sezonie 1984/85 otrzymał nagrodę Executive of the Year. Pokazało to, jak bardzo w ocenie jego poczynań mylili się ówcześni eksperci. A trzeba wspomnieć, że poprzeczka po poprzednim GM-ie Nuggets (Carlu Sheerze) była zawieszona naprawdę wysoko. Nie tylko w kontekście ludzi, ale również sposobu pracy, które za czasów Boryli zmieniły się o 180 stopni.

Współpraca z Nuggets trwała do 1987 roku. VB opuścił stanowisko i nie wrócił już do pracy w żadnej organizacji. Biuro w McNichols Sports Arena zamienił na stare śmiecie, czyli handel nieruchomościami. Po cichu dalej udzielał się jako mecenas sportu w Kolorado.

Vince Boryla zmarł 27 marca 2016 roku. Miał 89 lat.|

Tekst ukazał się w magazynie Magic Basketball (#3). Publikacja za zgodą redakcji.